Wino w gronie czyli z wizytą na kalifornijskiej wsi

W zeszłym miesiącu wybrałam się samochodem w mini podróż. Zatrzymałam się u znajomego w okolicach San Luis Obispo. Dzięki temu miałam okazję pobyć na prawdziwej, kalifornijskiej wsi.

Widziałam dojrzewające na winnicach winogrona. Piłam wina zrobionego z tych, które dojrzały tam kilka lat wcześniej. Najadłam się ręcznie robionych, wymyślnych kiełbas. Jechałam traktorem przez gaje oliwne. Widziałam zdewastowane przez suszę plantacje awokado, drzewa zabezpieczone białym barwnikiem z poobcinanymi do pnia gałęźmi. Widziałam wielkie uprawy drzew migdałowych i orzechów kalifornijskich (zwanych w Polsce włoskimi) uginające się pod ciężarem „owoców”. Zobaczyłam na własne oczy, co oznacza ukąszenie psa przez grzechotnika (cierpienie zwierzaka, zniekształcony pysk i $4000 dolarów u weterynarza). Ba, podczas porannego spaceru po okolicy znalazłam zwisającą z drzewa, uschniętą na pieprz i długą na metr wężową skórę, którą grzechotnik „zrzucił” z siebie. Pijąc poranną kawę zauważyłam przemykające się w pobliskim kanionie kojoty. Każdego wieczora wsłuchiwałam się w symfonie cykad. Wąchałam najbardziej aromatyczne zioła i kwiaty, z których dosłownie kapała żywica. Zrozumiałam co to znaczy najbardziej ugwieżdżone niebo na świecie. Nacieszyłam oczy wysuszonym letnim słońcem, lokalnym kalifornijskim krajobrazem. Trafiłam nawet na cmentarz założony w XIX wieku. Cuda niewidy. Kalifornia nigdy mnie nie znudzi. Nigdy nie przestanie zaskakiwać i zachwycać.

Wybrane migawki zamieszczam na blogu, żebyście mogli zobaczyć choć niewielką część tego co ja widziałam.

Klikajcie na kółka i oglądajcie. Pozdrawiam z wyjątkowo upalnego Los Angeles.

2 Comments

Dodaj komentarz